Ostatni niestety jak dotąd tom Bartosza Konstrata. Jak silny i rozpoznawalny jest to głos, świadczy fakt, że nagradzający tomik juror był przekonany, iż nagradza dzieło autora... podszywającego się pod Bartosza Konstrata. I, w jakimś najbardziej ogólnym sensie, takie „podszycie się” podmiotu mówiącego pod unikalnie jednostkową tożsamość, jak najbardziej w pisarstwie Konstrata zachodzi. Bo ten podmiot to w gruncie rzeczy... figura percepcji (a dokładniej: całego jej spektrum). Taka quasibuddyjska, nieuprzedzona, powolna rejestracja wszystkiego, co pod postacią koronkowo zeszytych metafor przesuwa się przed jego wewnętrznym okiem. Ilość kontekstów filozoficznych, antropologicznych, ich uwikłań w materię wierszy oszałamia, ale też, przede wszystkim, wprawia w konsternację najbardziej prymarną: dotyczącą relacji ożywionego do nieożywionego, ludzkiego do pozaludzkiego, brutalności do delikatności, odziedziczonego do sprawczego, nauki do intuicji, natury do kultury... Kopalnia surrealistycznie zjawiskowych i zastanawiających bon motów, z których szczególnie zabieram sobie dwa: „ludzie [...] są potomkami psychiatrów” i „mięso drapie nas w skórę od wewnętrznej strony”. Całość jak wszechogarniająca medytacja, której stawką jest uchwycenie nietrwałości bytu, nieustanności przemian, (r)ewolucji, rozpadu i śmierci, która bywa początkiem nowego życia.