Wiersz Kingi Skwiry stanowi niezwykłe połączenie wymownej sensualności z kreatywnością na poziomie frazeologicznym, grającą „na cały regulator” z oczekiwaniami czytelnika, ba – często te oczekiwania „kiwającą”. Dzieje się tak już w tytule, w którym fraza na koniec świata sugeruje zakończenie typu: „pójdę z tobą...”, tymczasem ów kres okazuje się... faktycznym końcem świata, który – dość nieoczekiwanie – podmiotka świętuje, w doborowym zresztą towarzystwie. Pierwsze słowa wiersza – ogłaszają mi tutaj noc – nasuwają jednak kolejną hipotezę interpretacyjną, przez którą należy spojrzeć również na tytuł: że wiersz dotyczy zdefamiliaryzowanego doświadczenia codzienności; na koniec świata jemy sól zyskuje wtedy znaczenie na zasadzie, na jakiej miałoby je wyrażenie: „na koniec dnia jemy sól”. Bo cowieczorny rytuał wymaga sensorycznych obrzędów, takich jak jedzenie (zlizywanie?) wspomnianej soli, czy (koniec świata!;) – bycie gryzioną przez boga. To sugestywna wizja, w której da się wszakże dokonać kolejnej przewrotki, przekreślając domniemanie postulowany w poincie voyeuryzm: dopowiedzenie bóg mnie gryzie, [BO] chcę, żeby ktoś patrzył wygląda raczej na wyraz (nad)sumienności sumienia, pragnienia „wszechwidzącości” superego. Uczasowione na koniec świata i uduchowione bóg mnie gryzie udowadniają swoją oryginalnością możliwość wielokierunkowości procesów metaforyzacji – wskazując, że obok częstych w tekstach literackich zabiegów konkretyzacji, da się też odkonkretnić poszczególne frazy, zachowując przy tym w pełni ich podskórnie zmysłową aurę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz