Przytłaczająca lektura? Zdecydowanie; ale jednak w sposób, który zapiera dech w piersiach, przede wszystkim swoją wszechogarniającością i rozmachem. Wyraźnie pobrzmiewają tu echa buddyjskich wierzeń, zgodnie z którymi granica między życiem a śmiercią jest płynna i nieostra, skoro codziennie „karmisz piersią wyjące młode śmierci”, a po tej ostatniej następuje okres 49 dni spędzonych w stanie przejściowym – bardo – między końcem życia a ponownymi narodzinami, będący ramą i tematem dzieła Kim Hyesoon. Śmierć w Autobiografii... ma różne odcienie: solipsyzm, rozpacz, eksterioryzację, Miłoszowską „samotność ginących” (więcej: nieżyjących), graniczność i przyleganie światów żywych i umarłych, uniwersalność i pierwotność, (ta)natalność rytuałów pogrzebowych, których prapoczątki sięgają pierwszych prób „uchwycenia”, wizualnej kontroli położenia drugiego człowieka:
„Matka dziecka wykopała dół
pośrodku pokoju i pochowała swoje dziecko.
Pochowała też
swoje dziecko w suficie. Pochowała je w ścianie.
Pochowała je w
swoich źrenicach”.
Śmierć z
Autobiografii... to fenomen polifoniczny i zbiorowy, również
w swoim aspekcie faktograficznym, gdy podmiot(ka) zdaje sprawę z
traumy zbiorowej katastrofy. Mówi także o przewrotnej naturze
pamięci, której funkcją okazuje się „wygaszanie”
nieskrępowanych przejawów żywotności:
„W głowie królewny poddani
parsknęli śmiechem
Nie było sensu wydawać rozkazu pojmania
tych, którzy się śmiali
bo to był śmiech zmarłych
Nagranie
sporządzono dawno temu
coś jak ścieżkę dźwiękową
śmiechu
Wydano rozkaz aby rozśmieszyć królewnę
Ale
nikt się nie stawił”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz