Tytuł wprowadza w błąd – w
kontekście dwóch pierwszych wersów:
„trzeba czasem napisać coś po ciemku
nauczyć się płakać pod wodą”
sugeruje pewnego rodzaju symbiotyczne i pokojowe wtopienie się podmiotu w otoczenie. Tymczasem już kolejny dwuwiersz temu przeczy, unaoczniając, że człowiek, ludzki obserwator jest tym, który dokonuje bezprawnej inwazji i aktów segregacji, w dodatku budując na nich swoją strefę komfortu:
„różnica między rybą a wodą
paruje ze mną [...]”,
na zasadzie: „po nas choćby potop”. Następuje seria kontrastowo zestawionych obrazów cierpienia złowionej i oprawianej ryby („skóra gdzieś wtedy schodzi”, „przekrwiona spojówka”, „nie rusza ustami”, „krzyk”) i pogrążającego się w bezmyślnej, nieuzasadnionej homeostazie człowieka („wygodne łożysko, mam ikrę / kawior nawet”, „wycieram wodę / jest już sucha, nie wyparła mnie / jest dobra, wlewa mi z powrotem / [...] ławicę szklistą”. Widać wyraźnie, że to wcale nie woda, a człowiek w y p i e r a. Po pierwsze, okrucieństwo, z jakim traktuje przyrodę; po drugie, fakt, że na tym okrucieństwie funduje swój błogostan, „rozpieszczone powieki”. I wreszcie to, że protekcjonalna ludzka idea, żeby pozwalać tym jeszcze-nie-złowionym rybom zawczasu „płakać pod wodą” okazuje się (skorelowanym z jałowym patrzeniem „otwartymi oczami” zamiast „widzenia sercem”) „pisaniem po ciemku”. Tak wiersz się zamyka – i otwiera, jak skrzela ryby. I działa – mnie, fałszywą, bo dopuszczającą jedzenie ryb, wegetariankę, przekonał do rezygnacji z tego pokarmu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz