Pora przyznać się do pewnej czytelniczej perwersji: nie podobają mi się książki z tzw. akcją, natomiast powieści awangardowe jak najbardziej. Nie jest to może zasada bezwyjątkowa, bo np. czytana na studiach Żaluzja Robbe-Grilleta nieco mnie uśpiła, ale jednak statystycznie prawdziwa. Być może dlatego, że nie myślę linearnie ani narracyjnie, a moją książką wszech czasów jest totalnie imersyjny i wszechogarniający zapis doświadczania świata w postaci Fal Woolf. Z Nathalie Sarraute miałam już do czynienia wcześniej (Czy słyszy pan te śmiechy?), z dużą satysfakcją, którą Tropizmy potwierdziły. To jak dla mnie książka o tym, czego na pozór nie słychać i nie widać, bo są to raczej stany niż czynności, długoterminowe a nie jednorazowe, uwierające choć będące wynikiem przystosowania się do otoczenia. Jak to niezwykle sugestywnie ujął tłumacz książki, Szymon Żuchowski: „Nie da się wpatrywać w roślinę tak długo, a jednocześnie tak uważnie, żeby dostrzec jej ruch. Sarraute przezwycięża to ograniczenie, pokazując nam coś na kształt cyklu filmów poklatkowych. Skojarzenie z klatką idzie zresztą w dwie strony – bo trudno nie oprzeć się wrażeniu, że bohaterowie Sarraute zdają się w czymś uwięzieni. W bezczasie, w bezruchu, w bezsilności. Wzrok tępieje od wpatrywania się w te obrazy, a w odrętwieniu rodzi się jakiś skurcz. Może właśnie tropizm?”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz